Gonić samogony

Gonić samogony
Rynek nielegalnych alkoholi niewątpliwie w znacznym stopniu uszczupla wpływy do państwowego budżetu. Zaostrzenie kontroli na pewno nie zlikwiduje tego procederu. Rozsądnym rozwiązaniem byłoby krzewienie kultury picia, lecz na samą myśl o tym państwo jeżysię dziesiątkami przepisów i ograniczeń.

W ostatnich tygodniach ubiegłego roku Związek Pracodawców Polski Przemysł Spirytusowy opublikował kolejny raport na temat sytuacji na krajowym rynku alkoholi mocnych. Oprócz obowiązkowych w tego typu opracowaniach statystyk, wspartych wszelkiej maści plusami i minusami, jego autorzy wszem i wobec obwieścili pojawienie się nowego gracza, którego pieszczotliwie ochrzcili mianem „odkażanki”. Jednak wbrew ich sugestiom ów byt może się pochwalić całkiem bogatą przeszłością, a nieśmiałość, zwykle towarzysząca debiutantom, bynajmniej nie leży w jego naturze. Co więcej, od dawna już nieźle rozpycha się na rynku, używając przy tym łokci, a nawet ciosów poniżej pasa. I choć – niczym szatan – imion ma bez liku, to szczególnie upodobał sobie dwa – bimber i samogon.

Żarty się kończą w obliczu cyfr. Otóż produkowany w szarej strefie alkohol każdego roku uszczupla budżet państwa o co najmniej miliard złotych. Stanowi to dziesiątą część tego, co branża spirytusowa przekazuje w tym czasie różnym szczeblom administracji państwowej. Dane mogą przyprawić o zawrót głowy podobny do tego, który towarzyszy piciu tychże „specjałów”.

Przyczyn takiego stanu rzeczy należałoby szukać przede wszystkim w polityce fiskalnej. Legalni producenci obarczeni są wieloma podatkami, które muszą odprowadzać do Skarbu Państwa z racji prowadzonej działalności. To z kolei wymusza konieczność utrzymania cen alkoholi na odpowiednio skalkulowanym poziomie. Warto przypomnieć, że około 70 proc. ceny wódki stanowią przecież podatki (akcyza i VAT). A im alkohol jest droższy, tym więcej ludzi poszukiwać będzie tańszej alternatywy.

I nie jest ważne, że na samą myśl o niej kubki smakowe chcą uciekać, gdzie pieprz rośnie, a uszczerbek na samopoczuciu, a nawet zdrowiu może być znaczny. Apelacja, której granice zakreślają ściany piwnicy szwagra lub puszczańskie ostępy, oraz możliwość zamaskowania tożsamości producenta wszystkimi dostępnymi odcieniami szarej strefy, sprawiają, że cena stanie się łatwiejsza do łyknięcia niż sam trunek.

Nie mam wątpliwości, że zaostrzenie kontroli i intensyfikacja działań właściwych służb nie rozwiążą problemu. Wizja kar została bowiem przesłonięta przez inną wizję… zysku. Być może dam w tym miejscu dowód swojej wielkiej naiwności, ale wydaje mi się, że koneser jest tu w stanie zdziałać więcej niż urzędnik, a rozsądne krzewienie kultury picia będzie skuteczniejsze niż wymachiwanie paragrafami.

Na początek warto byłoby zdjąć z alkoholu społeczne przekleństwo i nie obarczać go winą za wszelkie współczesne bolączki. Obecność alkoholu w dziejach ludzkości jest niepodważalna i nie ma co na ten temat się rozwodzić. Nic dziwnego, że alkohol nie tylko się pije – o nim równie smakowicie można rozmawiać. Znam ludzi, którzy nawet z oglądania butelek i studiowania etykiet czerpią prawdziwą przyjemność. Oczywiście nie mam tu na myśli wspomnianej wcześniej „odkażanki”, w której próżno byłoby szukać czegokolwiek poza walorami „znieczulającymi”.